Historia pewnego biegu
Jak niektórzy z was wiedzą, postanowiliśmy w końcu spróbować wspólnie naszych sił w dogtrekkingu. Haker już jest w końcu czternastomiesięcznym młodzieńcem, z którym sporo spacerujemy i biegamy rekreacyjnie po Puszczy. Większość biegów była dla nas trudna logistycznie, bo z dwójką dzieciaków czasem ciężko się zorganizować. Tym razem znaleźliśmy imprezę blisko teściów i mogliśmy sobie pobiec. Imprezą był organizowany przez Dogtrekking Katowice i Dogoterapia Katowice Księżycowy Dogtrekking.
Stawiliśmy się grzecznie około 17 na rejestracji, która poszła szybko i sprawnie, oddaliliśmy się nieco w kąt, bo Haker był początkowo mocno nakręcony i bardzo chciał się ze wszystkimi witać. Udało się jednak opanować psa i po chwili całkiem dostojnie krążył między psami na dość luźnej smyczy. Nie odmówił sobie wokalizowania, ale ciężko milczeć, gdy inni oszczekują. Niezwykle fajnie zapoznał się z przepiękną Wilczycą (wilczak czechosłowacki). Z obu stron od razu była chęć zabawy. Wykorzystał jednak też moją nieuwagę, gdy studiowałam mapę i odskoczył obniuchać stafika pakując bezobciachowo nos pod ogon. Dobrze, że stafik był zajęty i nie zorientował się, a ja zorientowałam szybko i Hakera odwołałam. Udało nam się też na żywo zobaczyć Anetę z Sheri. Fajnie :)
Trudne, nocne zdjęcia. Przed startem.
Przed samym startem było trochę chaotycznie, wspólna rozgrzewka nakręciła kompletnie psy, więc na mecie było dość trudno. Haker wyrwał tak naprzód, że na dzień dobry o mało orła nie wywinęłam. Ja nie miałam bladego pojęcia, że on potrafi aż tak ciągnąć! W lesie, jak pociągnie, to zaraz zwalnia, częściej kończy się tym, że ja go muszę ciągnąć. Tymczasem w towarzystwie innych psów leciał jak szalony. Kilka razy się nieco splątaliśmy, ale udało się szybko i bezboleśnie frunąć dalej. Jak psów w okolicy biegło mniej Haker znów wracał do tempa spacerowego, obwąchiwania i dreptania, a chwilami pędził. No i to pędzenie zapędziło mnie w kłopoty, bo na kawałku błocka i nierówności poślizgnęła mi się noga, usłyszałam chrup i poczułam, że boli mnie kostka. Zastanawiałam się na szybko, czy dokuśtykać do mety, jednak uznałam, że to bez sensu, nie będę spowalniać chłopaków. Oddałam numer i pas Tomkowi, kazałam im lecieć, a ja czekałam na ławce aż dobiegną, poinformują organizatorów, że ja odpadłam i wrócą po mnie autem. Tak więc część o zakończeniu należy do Tomka. Ja sobie czekałam, patrzyłam na biegaczy, zapoznałam z przemiłą seterką, która była z panem na spacerze. Pan zainteresował się, czemu tak siedzę sama nad jeziorem, w stroju biegacza, wyjaśniłam sytuację, a pan uznał, że poczekają z psem ze mną aż mój mąż dotrze. Pies przylepka kompletna, nie jestem jednak pewna czy do mnie, czy mojej kieszeni ze smaczkami. ;)
Dalsza część biegu pokonana we dwójkę nie dostarczała już, na szczęście, mocnych wrażeń. Dobrze oznakowana trasa nie pozwalała się zgubić, jedna głęboka kałuża lepkiego błota chciała ukraść mi buty, ale nie daliśmy się. Zaś na samym końcu pani organizatorka rozproszyła mnie pytając się, którą trasą biegłem, żeby oznajmić przez nagłośnienie nasze triumfalne wbiegnięcie na matę – i wywinąłem orła zahaczając nogami o szyny torowiska. Nic jednak mi się nie stało (mi, bo zebrałem się na tyle szybko, że pies chyba nawet nie zauważył, że leżałem).
Dobiegli i nawet medal mają i dyplom.
Jadąc potem razem autem, uznaliśmy, że i tak było fajnie i że chcemy dalej biegać. Ja niestety z lekkim dołem, bo chwilowo ani biegania, ani spacerów z Hakerem, który już zaczyna wyrażać swoje niezadowolenie z takiej sytuacji. Będzie za to czas na trening równaja, kształtowanie oraz zabawy nosowe. I chyba jednak boję się spróbować bikejoringu.