W ostatnim tygodniu marca po raz pierwszy biegałem z psem. Nie był to po raz pierwszy po zimie. Nie był to tylko pierwszy raz z psem. Nigdy wcześniej nie biegałem, ani z psem, ani sam.
W ostatnim biegu „nawinąłem” dziewięć kilometrów. Nie sądziłem, że tak szybko się rozbiegam. Myślałem, że osiągnięcie dystansu dziewięciu kilometrów zajmie mi przynajmniej kilka miesięcy. A tu proszę, niecałe dwa miesiące i już.
Haker też powoli zaczyna rozumieć o co chodzi. Co prawda przez pierwsze półtora-dwa kilometry biegnie równo ze mną lub nawet dwa kroki z tyłu, to potem wyprzedza mnie i do końca trasy biegnie na delikatnie naprężonej lince.
Byłem dumny z tych moich dziewięciu kilometrów, do czasu aż... około kilometra przez końcem trasy Haker zwolnił, zrównał się ze mną, by zbadać coś niezwykle interesującego z boku ścieżki. Poczułem wtedy, że nie, nie dam rady, nie przebiegnę tego ostatniego kawałka. Że muszę zwolnić, przejść do marszu. Na szczęście Haker szybko skończył badanie krzaków i znów ruszył do przodu. I dobiegliśmy do samochodu.
Wiem już teraz, że takie szybkie postępy to nie jest moja zasługa, nie tylko moja. To nasze wspólne bieganie i to nasze wspólne sukcesy.
I o to właśnie chodzi w canicrossie.