Wiedziałem, że to się tak skończy. To zawsze tak się kończy.

Przychodzą dzieci do Ojca, proszą „My chcemy pieska, my chcemy pieska”. Ojciec najpierw się opiera, potem stawia warunki („Będziecie z nim chodzić na spacery, będziecie zamiatać piach i myć podłogi!”), a w końcu się zgadza.

Nie mija parę tygodni i zwierz przestaje dla dzieci być czymś wspaniałym i nowym, a jest zwykłym elementem życia. Okazuje się, że pies jest Ojca.

Ojciec wychodzi na spacery.

Ojciec szykuje psu jedzenie.

Ojciec zamiata ten cholerny piach z przedpokoju.

Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że Ojciec... to lubi. Więc nie robi wyrzutów dzieciom. Nie krzywi się. Podkarmia psa smakołykami. Uczy sztuczek. Wozi do weterynarza.

Wkręcił się.

(Matka patrzy przez ramię i grozi fochem. Bo i ona wychodzi, szykuje jedzenie, zamiata piach i myje podłogi. To prawda. Razem dzielą te obowiązki.)

A potem, jakby mało mieli na głowie, razem zakładają bloga o swoim psie. Oto on.

Witajcie.