Korzystając z pięknej jesiennej pogody zrealizowałem plan, który knułem od paru miesięcy: zapakowałem plecak, ubrałem psa w szelki i wyruszyliśmy obaj na męską włóczęgę w Beskid Sądecki. Chciałem połazić trochę po górach, pouprawiać dogtrekking, poobcować z przyrodą.

Dzień pierwszy

Wyprawę rozpoczęliśmy w czwartek na stacji PKP w Podłężu. Haker, ubrany w kaganiec, z pewnymi oporami wskoczył do pociągu, ale w środku szybko się oswoił i leżał, czekając aż dojedziemy do naszego celu – Piwnicznej.

Nudzę się w pociągu

Pierwszy dzień zaplanowałem dosyć niefrasobliwie, mieliśmy kilka stromych podejść i kilka zejść. O ile Haker dający z siebie wszystko na podejściach jest bardzo pomocny, to przy zejściach zaczynałem przeklinać jego naturę psa zaprzęgowego. Przy ostatnim tego dnia podejściu (do Bacówki pod Wierchomlą) moje kolana zaczęły grozić secesją, a mięśnie ud ordynarnie protestowały skurczami. Udało się jednak dotrzeć na górę, gdzie posililiśmy się – ja kwaśnicą i pierogami, Haker – pasztecikiem.

Przy bacówce trochę krwi napsuł nam bacówkowy piesek Lois, który usilnie starał się sprowokować Hakera do bójki. Zjedliśmy szybko i ruszyliśmy do miejsca, gdzie zaplanowałem nocleg – do schroniska na Hali Łabowskiej.

Do góry i daleeeej!

Do schroniska dotarliśmy równo z zachodem słońca, zmęczeni ale zadowoleni, lecz nie poszliśmy spać do pokoju, o nie! Jak na prawdziwych traperów przystało, rozłożyliśmy obozowisko na skraju lasu. Używając tarpa zbudowałem nam przytulną norkę, chroniącą nas od lekkiego, ale zimnego wiatru, mieszczącą bez problemu mnie, Hakera oraz plecak.

Przed udaniem się na spoczynek zjedliśmy kolację we wspólnej sali schroniska, uzupełniliśmy elektrolity za pomocą izotoniku IsoDog (psy) i herbaty (ludzie), po czym poszliśmy zagrzebać się w naszej norce. Do snu kołysały nas niosące się lasem porykiwania jeleni.

Dzień drugi

Poranek na Hali Łabowskiej

Po śniadaniu i spakowaniu obozu ruszyliśmy na dalszą wędrówkę. Przez Halę Pisaną zeszliśmy do Piwnicznej (długie, męczące zejście), by stamtąd wspiąć się na Niemcową (uff), Wielki Rogacz i Radziejową (uff, uff). Stamtąd już krótki spacerek i osiągnęliśmy kolejny nocleg – schronisko na Przehybie.

Przez cały dzień mieliśmy przepiękną pogodę. Temperatura około 15°C, bezwietrznie, słonecznie. Haker dzielnie maszerował, pokazując, że psem zaprzęgowym jest nie tylko z nazwy. Zastanawiałem się, czy po powrocie nie powinienem zmienić mu imienia na „Parowóz”. Humor jedynie psuło dokuczające coraz bardziej kolano. Postanowiłem, że kolejnego dnia zaplanuję nieco mniej ambitną trasę.

Koło schroniska przećwiczyliśmy inne rozstawienie tarpa: namiot wsparty na kiju trekkinowym. Zdziwiony byłem, ile w środku było miejsca. Oprócz mnie, częściowo rozpakowanego plecaka (z gratami porozrzucanymi wzdłuż ścian) i psa, zmieścilibyśmy jeszcze spokojnie drugiego malamuta.

Ułożyliśmy się spać wcześnie, bo cóż niby mielibyśmy robić? Niestety, chwilę później tuż obok schroniskowego pola namiotowego rozpoczęło się ognisko dużej grupy studentów AGH, które zakończyło się dopiero po północy. Niektórym (psowatym) nie przeszkadzało to smacznie drzemać, innym (człowiekowatym) – śpiewy i krzyki jednak trochę przeszkadzały.

Dzień trzeci

O dziwo, pomimo krótkiego snu, obudziłem się wypoczęty. Na trawie i tarpie był szron, ale w namiocie było całkiem znośnie. W czasie śniadania zaplanowałem trasę: zejście najbardziej łagodną trasą do Szczawnicy, stamtąd wspinaczka na Palenicę i przyjemny marsz łagodnym grzbietem ku schronisku pod Durbaszką.

Zejście zaczęło się bardzo przyjemnie. Niestety, wkrótce szereg wydarzeń doprowadził do głębokiej frustracji i zniechęcenia.

Najpierw zgubiłem zielony szlak. Krótko po tym, kiedy rozdzielał się z niebieskim wyprowadził mnie na niewielką łączkę... po czym zniknął. Nie udało mi się odnaleźć żadnego dalszego znaku, żadnej ścieżki, poza dawną, częściowo zarośniętą drogą zwózki drewna, która ewidentnie prowadziła w złą stronę. Polanę otaczały jedynie gęste jeżyny. Kręciliśmy się po okolicy kilkanaście minut, próbując dostrzec gdziekolwiek szlak, porównując mapę z terenem, sprawdzając kierunki kompasem... aż Haker od tego spacerowania w tę i z powrotem dostał głupawki. Uznał, że polana świetnie nadaje się na brykanie. Uwiązany do mnie elastyczną linką zaczął szaleć, biegać wokół mnie, zachęcać do zabawy, skakać. Głupawka skończyła się, kiedy po szaleńczym biegu zakończonym skokiem na całą długość rozciągniętego amortyzatora... szelki nie wytrzymały.

Załamałem się. Przed oczami miałem wizję dalszego marszu z Hakerem zapiętym do obroży. Nie dość, że to dla psa raczej niewygodnie, to przede wszystkim – niebezpieczne. W takiej sytuacji musiałbym zawrócić, wsiąść do pociągu i grzecznie wrócić do domu.

Udało mi się jednak prowizorycznie naprawić uprząż, na tyle, byśmy mogli kontynuować marsz, nie narażając Hakera na kontuzje.

Wyczytawszy z mapy, że zejście drogą zwózki drewna pozwoli mi odnaleźć zielony szlak około kilometra dalej, kontynuowałem marsz. Nie był to jednak koniec przykrości na to przedpołudnie. Co prawda znaleźliśmy ponownie nasz szlak, ale wkrótce wyprowadził nas na bardzo nieprzyjemny fragment: ścieżka prowadziła wąskim jarem wypełnionym kamieniami. Haker uparcie ciągnął mnie w dół, kamienie obijały mi stopy przez porządne, bądź co bądź, podeszwy butów i osuwały mi się spod nóg. Starając się zachować równowagę znowu nadwyrężyłem kolano.

Ledwo skończyło się skalne rumowisko, trafiliśmy na duże stado owiec, pilnowane przez kilka psów pasterskich, bez opieki pasterza. Psy były bardzo przejęte swoją rolą i nie atakując starały się jak najszybciej odgonić nas od stada. Podbiegały, szczekały, zaganiały nas, byśmy szli tam, skąd przyszliśmy. Do tego Haker koniecznie chciał się z nimi zaprzyjaźnić. Zestresowałem się, próbując utrzymać w ryzach wyrywającego się Hakera i kontrolować jednocześnie, co robi pięć psów obiegających nas z każdej strony. Udało się jednak pokrzykiwaniem utorować sobie drogę tam, gdzie chcieliśmy iść.

Minąwszy wreszcie stado, weszliśmy między pierwsze zabudowania Szczawnicy. Lecz i tam nie mogliśmy odetchnąć, ponieważ zza każdego płotu obszczekiwały nas bardzo jazgotliwe wiejskie Burki. Nadmiar decybeli do reszty zszargał mi nerwy.

Aż wreszcie, kiedy dochodziliśmy już do dolnej stacji kolejki na Palenicę, Haker szarpnął mnie na schodach i tylko szczęście uratowało mnie przed skręconą kostką.

Osiągnąłem emocjonalny i psychiczny najniższy punkty wyprawy. Gdyby istniało połączenie kolejowe ze Szczawnicy do Krakowa (lub właściwie gdziekolwiek), poważnie rozważałbym rzucenie ręcznika i wycofanie się. Niestety – a może na szczęście – w Szczawnicy można liczyć jedynie na busy, a nie chciałem pchać się do takiego z Hakerem. Pozostało mi po prostu odpocząć. Piwo, izotonik, słodki batonik, pół godziny odpoczynku i mogliśmy ruszać dalej. Wejście na Palenicę, mimo że strome, odebrałem jako relaks w porównaniu z przygodami tego dnia. Haker wydatnie pomagał mi wchodzić, trasę pokonaliśmy migiem, a na szczycie Szafranówki nagrodziliśmy się posiłkiem (pasztecik dla niego, orzechy z żurawiną dla mnie).

Zapomniałem już, jak przepiękna widokowo jest trasa pomiędzy Szafranówką a Wysoką. Beskid Sądecki z jednej strony, Tatry z drugiej, Pieniny z trzeciej... Do tego łagodne podejścia, łagodne zejścia, spacer łąkami w słońcu. Cudowna trasa.

Dopiero kolejnego dnia zorientowałem się, że na skutek błędu w ustawieniach aparatu, wszystkie zdjęcia z tego dnia mam nieostre.

Jako że była to sobota, na trasie mijaliśmy masę turystów. Wszyscy (nooo, prawie wszyscy) zachwycali się Hakerem. Że piękny, że dzielny, że... taki czysty, pewnie prosto z kąpieli. Nie chcieli wierzyć, że to nasz trzeci dzień wędrówki przez zabłocone szlaki. Niesamowite, jak błoto i brud spada z malamuciej sierści.

Wreszcie dotarliśmy do schroniska pod Durbaszką. Pan z obsługi zapytany o możliwość rozbicia się obok powiedział, że owszem, można, ale nie poleca, bo ma całe schronisko wynajęte na... imprezę studentów AGH i nie może zagwarantować ani ciszy, ani spokoju. Mając w pamięci ognisko z poprzedniej nocy, przyjąłem jego radę, by nocować w bazie namiotowej pod Wysoką, co zresztą było moim oryginalnym planem, kiedy w domu układałem trasę. Pokazał mi także skrót, który omija bardzo strome zejście z Wysokiej, którego bałem się ze względu na nadwyrężone poprzedniego dnia kolano.

Na bazie, tak jak się spodziewałem, nie było nikogo. Zrobiłem nam posłania w wiacie, która tam stoi, jedno dla mnie, drugie dla Hakera, ze znalezionych na miejscu płacht i materaca.

Wieczór zakończyłem kiełbaskami upieczonymi nad kuchenką Survival Kettle. Niby przeznaczona jest do grzania potraw w naczyniach, ale dała radę podpiec także i kiełbaski na kiju.

Dzien czwarty

Ostatni dzień zaplanowałem na lekko: wchodzimy na Obidzę, tam być może zjemy coś lekkiego, po czym zejdziemy spokojnie do Piwnicznej. Najpierw jednak śniadanie na ciepło (liofilizat), przegotować wodę ze źródła, by było co pić po drodze, spakować się i uprzątnąć wiatę.

Pies podziwia widoki, woda się gotuje, herbata się parzy.

Z bazy zeszliśmy do Jaworek przez wąwóz Homole, ślizgając się, a miejscami tonąć w błocie, pokonując metalowe schody oraz metalowe i drewniane mostki. Haker początkowo bał się wchodzić na te kratownice, ale szybko zorientował się, że nic mu na nich nie grozi i szedł dziarsko do przodu. Potem zaczęliśmy podejście na Obidzę, gdzie spotkało nas duże rozczarowanie. Liczyłem, że uda się tam coś dobrego zjeść, ale najwyraźniej poza sezonem miejsce zamiera.

Zatrzymaliśmy się zatem jedynie na łyk wody i ruszyliśmy na ostatni już odcinek, przez Eliaszówkę do Piwnicznej. Odcinek, szczerze mówiąc, mało malowniczy, wręcz nudny, z paroma jedynie widokami, na dodatek zejście dosyć nużące, szczególnie z psem ciągnącym w dół jak traktor. W pewnym momencie, kiedy szlak wiódł drogą zbudowaną z betonowych płyt, chwyciłem Hakera krótko i spory kawałek przeszliśmy na komendzie „Równaj!”. To był jedyny sposób, bym mógł dać odetchnąć kolanom i stopom umęczonym hamowaniem psa.

Do Piwnicznej dotarliśmy sporo przed porą odjazdu pociągu. Mieliśmy czas, by posiedzieć przy deptaku, racząc się tryskającą prosto ze źródła Piwniczanką, a także zjeść pizzę w Pizzerii na Szlaq (niniejszym pozdrawiam właściciela?, który nie czuje się pewnie w obecności psów).

Wreszcie wsiedliśmy do pociągu i zmęczeni dojechaliśmy do domu. Haker zasnął tak twardo, że kiedy była pora wysiadać, na moje próby budzenia zareagował tylko zwinięciem się w kłębek. Musiałem nim solidnie potrząsnąć, by otworzył oczy i dał się przekonać do wyjścia.

Wyprawa była bardzo udana. Pomimo przeszkód i przykrych przygód pogodę przez wszystkie dni idealną, udało nam się schodzić kawał gór, przetestować jesienne spanie pod tarpem, a także sprawdzić, jak obu nam podoba się dogtrekking. Przed następną wyprawą musimy jednak potrenować luzowanie linki na komendę i luźne schodzenie w dół, bo to najbardziej dawało mi w kość.