Skróconą wersję naszego spotkania już poznaliście dzięki Psowaty.blog na FB. Jak to jednak wyglądało dokładniej?

Sobotę mieliśmy nieco zabieganą, więc mimo strasznego wiatru i zimna, uznałam, że w niedzielę koniecznie musimy się wyspacerować. Nie chciałam iść na pola, gdzie wiatr szalał ze wszystkich stron, więc udaliśmy się do puszczy. Pierwszym zaskoczeniem było dla mnie, że jest tak dużo spacerowiczów. Przyzwyczaiłam się, że jak jest zimno, to często nikogo nie spotykamy. Zapięłam więc Hakera na linkę, mimo, że czasem pozwalam mu poszaleć bez, i ruszyliśmy. Ponieważ ostatnio miałam wyjątkowo dużo wszelkich urazów, większość znajomych pisała do mnie, żebym uważała. W lesie zadzwonił jeszcze telefon, moja mama. Dopytywała, czy się nie boję tak łazić sama i czy daleko w las zawędrowałam.

Wędrowałam po głównych ścieżkach, nie planowałam jakiś szaleństw, mijaliśmy ludzi, psy. Już prawie wracaliśmy do auta i nawet pomyślałam, że skoro nie jest mi jakoś zimno, to może sobie nawet przedłużymy spacerek. Chwilowo też nie było w okolicy ludzi, tylko na horyzoncie sobie szli ludzie z dwójką psów luzem i przez myśl mi przeszło, żeby może też puścić linkę, niech chłopak mój też ciut więcej luzu będzie mieć.

W tym momencie, dokładnie przed nami, z boku wybiegły dwa dziki. Haker z zaciekawieniem podniósł głowę, ja z lekkim niepokojem się zaczęłam przyglądać. I wtedy jakoś wszystko wydarzyło się nagle. Jedne dzik przebiegł drogę, a drugi, robiąc kółko, odwrócił się w naszym kierunku, na co Haker odsłonił wszystkie zęby, zjeżył ogon i z warkotem, jakiego nigdy w życiu nie słyszałam, rzucił się w kierunku dzika. Ze mną na końcu smyczy mającą w głowie tylko jedną myśl: „o matko, dzik mi psa zabije”. Zacisnęłam rękę na lince, a po chwili już byłam na ziemi na kolanach, a jeszcze za moment ryłam twarzą po żwirze. Dzika nie było. Haker w momencie siedział przy mnie, liżąc po twarzy, z której ciurkiem leciała mi krew. Prawdopodobnie coś jeszcze wrzasnęłam wcześniej, co wystraszyło dzika. A może nie chciał nas atakować, tylko zobaczyć, co to jest na tej ścieżce. A może wystraszył go skok Hakera. Albo ten rumor mojego upadku.

Siedziałam na tej ścieżce, usiłując zatrzymać krwawienie z nosa za pomocą rękawiczek, bo jedna chusteczka nie wystarczyła zupełnie, a do dyspozycji miałam jeszcze tylko psie smaczki. Pomysł dłuższego spaceru jednak upadł. Ludzi spotkaliśmy już przy aucie. Dziękuję za chęć pomocy. W sumie, jak zobaczyłam się w lustrze po powrocie, to nie dziwię się, że nie bardzo chcieli mnie puścić.

Upadek zakończyłam na wszelki wypadek SORem, bo guza na czole miałam solidnego. Przy okazji wyszło, że złamałam nos. Haker do domu też wrócił z lekka zakrwawiony, ale tylko moją krwią. Do kontaktu zwierząt nie doszło.

Jak już w miarę doszłam do siebie, to nie mogłam uwierzyć w tą sytuację. To była trasa głównymi ścieżkami, po których kiedyś biegałam sama, chodziłam na rowery z dzieciakami. Ścieżki, które z założenia były dla mnie prawie „bezzwierzakowe”. A już na pewno nie w środku dnia, wśród ludzi. I jeszcze dziki. Dziki, które nie uciekają, tylko stają na wprost człowieka w odległości jakiś 5 metrów.

Drugim szokiem był Haker. To, jak w jednym momencie, z psa zainteresowanego sytuacją, zmienił się w maszynę do walki. Ja, będąc za nim, widziałam jego zęby, kompletnie ściągnięte wargi, gotowość do ataku. Tutaj nie było straszenia ani trochę. Był skok z dźwiękiem, którego mam nadzieję nie słyszeć. Właściwie ciężko mi uwierzyć, że dałam radę tej smyczy nie puścić. Niesamowite było też wygaszenie tej agresji. Tak samo nagle jak się pojawiła, tak nagle zniknęła ze zniknięciem dzika. Haker nagle spostrzegł się, że ze mną coś nie tak i skupił się na pomaganiu. Było to niesamowite przeżycie.

Przeżycie, którego nie chciałabym doświadczyć po raz kolejny. Raz, bo mija kolejny dzień, a ja wyglądam jak po bardzo nieudanej walce bokserskiej, a dwa, bo do licha – mój las! Mój, mój własny! Dokładnie tak już go traktowałam. Bywaliśmy tam prawie codziennie, na spacerach, psich spotkaniach, wyjściach ze znajomymi. I naprawdę jakoś nie myślałam, że cokolwiek złego może się tam wydarzyć. [Mimo, że znana jest Dorocie opowieść o tym, jak relaksując się lipcowym wieczorem na rowerze spotkałem lochę z młodymi i na mojej zwykłej trasie wykręciłem życiówkę – dop. Tomka]

Przede wszystkim, nie do końca akceptowałam trzymanie psów na smyczy. Haker biegał sobie z przypiętą linką, dzięki czemu miałam bardzo złudne poczucie kontrolowania go. Wydawało mi się, że ot tak, przydepnę linkę i będzie spokój. Tak, chłopak, mając obok psy zupełnie się nie oddalał, nie chodził węszyć, więc po co. No właśnie po to. Bo nagle może pojawić się dzik. W miejscu zupełnie absurdalnym. O godzinie 12 w południe, wśród ludzi. Owszem, bez smyczy pewnie byłabym cała. Nie patrzyła z przerażeniem w lustro o poranku. Nie jestem jednak pewna, czy nadal miałabym psa.

Kolejny dzień oboje mieliśmy taki spadek formy po tym nagłym wyrzucie adrenaliny, że spaliśmy jak zabici. Ja dopiero wieczorem zarejestrowałam, w ilu miejscach się potłukłam i ile właściwie mam otarć i siniaków. Haker spał natomiast tak, że o mało nie przespał kolacji. Tak więc była to wyczerpująca przygoda.

Uważajcie w lesie. Wiem, że nie da się przewidzieć wszystkiego, że pies potrzebuje wybiegania. Ale uważajcie.

[Przypominam także, że w myśl obowiązującego prawa pies w lesie powinien być na uwięzi; niekoniecznie na krótkiej smyczy, dziesięciometrowa linka też się liczy. To dla bezpieczeństwa dzikich zwierząt, waszego i waszego psa. – dop. Tomka]