Dziś trudny dla mnie tekst o tym, jak moje łaciate psie dziecko na spacerze nawiało. Trudny na wielu poziomach - stresu jakiego się najadłam, zwątpienia we własne umiejętności szkoleniowe, złości na psa, zawiedzenia nad naszą więzią, wreszcie przyznania się publicznie, bo jestem trenerem i uczą przywołań zwykłych, awaryjnych, a tymczasem mój własny pies mi zwiewa (a powinien świecić przykładem przecież). Jednak każda przygoda, nawet taka daje nam pewne wnioski i chyba dobrze byłoby się nimi podzielić.
Po pierwsze zawsze musimy pamiętać, że pies to nie ja. Jest odrębną jednostką i nigdy nie mamy 100% pewności, co zrobi w danym momencie. Oczywiście szkolenie daje nam duży procent pewności, że w sytuacji awaryjnej zwyciężą zachowania wyuczone i utrwalone. Jest to jednak zawsze mieszanka szkolenia, szczęścia i warunków danego dnia – nastroju, pogody, poziomu znudzenia, chęci eksploracji, zapachów. Niestety zawiodło szczęście, wyszkolenie było na dany moment niewystarczające i pies zwiał. Nie pogonił, bo coś ucieka. Przeprowadził sobie całą sekwencję polowania – wytropił, podszedł, wypłoszył i pogonił. Najpewniej nie złapał, wrócił bez śladów bitwy.
Fakty.
Był wilgotny i wietrzny dzień. To zdanie być może jest kluczowe. Jak mi znajoma zwróciła uwagę, to idealna pogoda na tropienie: zapach jest mocny, utrzymuje się ładnie na podłożu, dodatkowo wiatr nawiewa zapach jak się idzie tropem. Bajka. Psy nie były szczególnie niewybiegane, więc zdecydowałam się zabrać tylko Erguta, tym bardziej, że jedna z suczek koleżanki, z którą się umówiłyśmy, miała końcówkę cieczki, a tylko młody jest na chipie chemicznym. Poza tym ostatnio Ergo bywał tym grzeczniejszym psem, który bez wahania do mnie biegł. Miejsce mamy bardzo fajne, daleko od ludzi i daleko od lasu, łąki, woda – bajecznie. Są też jakieś zarośla. Spacer miał być dość szybki, bo po nim miałam lecieć do pracy. Psy szaleją, my maszerujemy, kontrolujemy otoczenie, gadamy. Psy znikają w trawie, wracają, zwykły spacer. Do momentu, gdy psy wbiegły w jakieś krzaczki i wyszły wszystkie poza moim. Szybko wołam i nic, rozglądam się – nie widzę psa, w tym momencie koleżanka pokazuje het po horyzont, a tam kita mojego psa właśnie wpada w zagajnik i wypłasza sarnę i za chwilę znika w lesie. Tym lesie, który mam całkiem spory kawał od siebie. W międzyczasie wyciągnęłam gwizdek, licząc na nasze awaryjne przywołanie, a przynajmniej na to, że wybiję psa z gonienia i zaraz wróci. Nic, zero reakcji. Idziemy wiec do lasu i skrajem przemieszczamy się w kierunku zniknięcia psiej kity. Erguta widzimy przez chwilę, krzyczymy, gwizdamy, żadnej reakcji, leci dalej przed siebie. Cóż mamy robić, idziemy, rozglądamy się, wołamy. Psa nie ma. W głowie cały plan poszukiwań, strach, że o coś zahaczył obrożą lub szelkami. Nic nie słychać, nic nie widać. Minęło dobrze z pół godziny. Wraca. Zadowolony, macha ogonem z miną: „Wołałyście? Jestem!” Mam ochotę zamordować, oskubać te futrzaste gacie. Zapinam, siadam i ryczę z emocji. Kryzys moralny, bo mój pies pogonił sarnę. Nie pozwalam gonić, dla sarny to straszny stres i wysiłek kaloryczny. Pogoda nie była naszym sprzymierzeńcem, przedzierałyśmy się do samochodów przez krzaki, zagajniki, podmokłą łąkę pociętą ciekami wodnymi. Śladów wokół całe mnóstwo, pies na lince z zerowym kontaktem ze mną, z innymi psami. Szamocze się, wyrywa, wpada na ślady. Totalne wariactwo.
Przemyślenia.
Żal mi sarny, cieszę się, że pies wrócił, mam ochotę zamordować psa, czuję się beznadziejna. Moją pierwszą myślą było: „Czy jakbym używała obroży elektrycznej, to czy bym psa zatrzymała impulsem?” Niesamowite prawda? Pierwsza myśl szkoleniowca, to myśl o OE, której całym sercem nie popieram, bo jest dla mnie zbyt radykalnym środkiem, żeby zastosować na przyjacielu. Jednak myśl owa gdzieś siedzi. Wiele osób dlatego zachwala OE, bo są szybkie i dają trwałe rezultaty. Z drugiej strony, jeśli jednak pies nie rezygnuje z polowania, to impulsy się powtarza w nieskończoność? Zwiększa siłę? Brrr nadal.
Kolejną myślą było: „Czemu nie kupiłam wcześniej GPSa?” Przyglądam się nadajnikom już od jakiegoś czasu, podpytuję znajomych i jakoś nigdy nie doprowadziłam sprawy do końca. Niestety, zanim kupię jakiś sprzęt, to muszę się z niego niemal zdoktoryzować, przemyśleć czy na pewno to, a nie inna rzecz. Tymczasem pies pobiegł nie wiadomo dokąd. Po elektronice przyszła myśl szkoleniowa, użyłam gwizdka, czyli naszego przywołania awaryjnego i został on olany. Co to oznacza dla mnie? Że znów nie mamy przywołania awaryjnego, a może nigdy nie mieliśmy. Jedna akcja przekreśliła w moich oczach rok naszej pracy. Bo przecież on przychodził, wracał, odwołałam od jelenia, który kilka kroków niespodziewanie obok nas wyskoczył. Na spacerach szalał z Hakerem, innymi psami i trzymał się w zasięgu wzroku i meldował do jakiś czas do ręki. Wydawało się, że jest nieźle, a jednocześnie to wszystko nie zadziałało. Na pewno mocno straciłam zaufanie do psa i do tego, co mieliśmy wypracowane.
Decyzje.
Inwestujemy w sprzęt. Będzie dłuższa linka z amortyzatorem. Rozważanie też zajęło mi chwilę, bo myślałam o biothane, doradzano mi też flexi, sznury, ale jednak będzie kolejna linka z Let's Sniff. Mam dwie linki 5 metrów bez amortyzatora i są one obłędne, niesamowicie leciutkie. Kolejnym zakupem będą jednak lokalizatory dla chłopaków. Będę wiec pewnie robić wyprzedaż nieużywanych rzeczy, żeby ciut budżet podratować. Kolejną inwestycją będzie nowy gwizdek. Aktualny jest dla mnie spalony szkoleniowo, chociaż podejrzewam, że przydał się w tym, żeby pies nas zlokalizował po tym, jak już znalazł swój mózg.
Ważniejsze od sprzętu są jednak kwestie treningowe. Wracamy do przedszkola właściwie. Będziemy na nowo wypracowywać reakcję na cmokanie, imię, zawołanie. Wracamy do ćwiczeń na podwórku, w małych rozproszeniach, a potem chętnie spotkamy się z kimś z psem, żeby potrenować, gdy dokoła będzie więcej bodźców.
Kolejnym elementem jest popracowanie nad podążaniem we wszystkich kierunkach, wzmacnianie pozycji obok mnie, gdy na horyzoncie pojawia się coś ciekawego.
Na lince można też popracować nad znajdywaniem zgubionych przeze mnie rzeczy. Idę, gubię i pokazuję psu. Ma to uwrażliwić go na skanowanie otoczenia w moim bezpośrednim otoczeniu.
Jak już zdecyduję się na zejście z liny, to na pewno znów będzie więcej niespodziewanego chowania się przed psem.
Dodatkowo myślę czy nie zastosować metody znajomego na ignorowanie zwierzyny i jej śladów, czyli pójście za psem tropem, dopóki pies się nie znudzi. I takie chodzenie, z którego nic nie wynika, które nie ma na końcu żadnej nagrody, może podziałać zniechęcająco. Im się to udało, pytanie tylko, czy u Erguta nagrodą nie jest sama czynność i niekoniecznie musi być cel na końcu.
Samo tropienie chcę nadal wzmacniać, ale nadal będzie to szukanie ludzi i bardzo mocne nagrody za odszukanie pozoranta. Jak już ma coś tropić, to może niech to są ludzie.
Nie bójcie się jednak, to nie tak, że odtąd nie ma luzu i tylko praca. Potrzeby psa będą zaspokojone, bo po to właśnie też długa linka z amortyzatorem, żeby można było sobie chodzić, węszyć. Nadal będą oczywiście maty węchowe, zabawki, gryzaki. Czego nie będzie? Czasu wolnego dla mnie chyba. Bo wygląda na to, że trzeba jakoś zwiększyć ilość czasu dla zachowania równowagi między potrzebami psa a nauką.
Wszelkie dodatkowe porady przyjmę z radością, zarówno w kwestii dalszej nauki, jak i GPS. Gwizdek już chyba wybrany, będzie firma Acme, myślę tylko nad tym jaki ma być zasięg do pracy.
Nauczka?
Nie spodziewałam się na pewno tego, że mój pies może zwiać śladem. Zdarzało się mu na spacerach się zawąchać, chwile pójść z nosem przy ziemi, ale zawsze był kontakt z bazą. Musze zwracać na przyszłość większą uwagę nie tylko na wizualną stronę spacerów, ale też pomyśleć nad warunkami tropowymi.
Będziemy relacjonować postępy, może też nagramy jakieś filmiki.